Cult Of Luna słusznie uznawany jest za jeden z filarów post metalu. Dla wielu zespołów to co od lat robią Szwedzi jest wyznacznikiem i wzorem do naśladowania. Nic w tym dziwnego – każdy kolejny album Cult Of Luna to następna ich pozycja w post metalowej ekstraklasie i powód do szybszego bicia serca u fanów zespołu. Ci po świetnym „Vertikal” mogli mieć na prawdę spore apetyty.
W moim przypadku pierwsza lampka awaryjna zaświeciła się w momencie gdy w Internecie pojawiała się informacja o tym, że „Mariner” będzie kolaboracją Szwedów z Julie Christmas. Nie będę owijał w bawełnę: artystka znana (co niektórym) z Made Out Of Babes i Battle Of Mice nie należy do grona moich ulubionych wokalistek. Jej wątpliwe umiejętności udzielania się na mikrofonie nigdy nie były w stanie mnie przekonać tak jak sama twórczość zespołów, których była członkiem. Na świecie jest tyle świetnych wokalistek z okolic post metalu. Chociażby nasza Zofia „Wielebna” Fraś prezentuje umiejętności o kilka klas wyższe od poziomu Christmas. Dlaczego Szwedzi zdecydowali się na współpracę właśnie z Julie? Odpowiedź na to pytanie znają pewnie tylko oni.
Lekki, początkowy niepokój uspokoiła pierwsza zapowiedź „Mariner” w postaci „A Greater Call”. Jest to typowy przedstawiciel tego co Szwedzi tworzyli do tej pory. Utwór rozpoczyna się od prawie 3minutowego spokojnego wprowadzenia po którym następuje eksplozja. Główną rolę odgrywa tu wokal męski, Christmas jest tylko dodatkiem, który mi osobiście kojarzy się z klimatami Clannad (wstawki wokalne pełniące po części rolę dodatkowego instrumentu). „A Greater Call” sprawia bardzo pozytywne wrażenie.
Druga zapowiedź albumu – „The Wreck Of S.S. Needle” to już zupełnie inna bajka. Tu Julie gra pierwsze skrzypce a utwór jest jeszcze dłuższy od pierwszej zapowiedzi i niewiele brakuje mu do 10 minut. Co ciekawe – sprawia jeszcze lepsze wrażenie od „A Greater Call”. Christmas wypada tu na prawdę całkiem nieźle a jej udział sprawia, że „The Wreck Of S.S. Needle” ma niewiele wspólnego z dotychczasową twórczością zespołu. Fakt faktem – części wspólne są ale gdyby ktoś puścił mi ten utwór to miałbym duże problemy z odgadnięciem, że to akurat Cult Of Luna a nie jakiś inny projekt Julie.
Obie albumowe zapowiedzi sprawiły, że mój początkowy niepokój i negatywne nastawienie odeszły w zapomnienie zastąpione przez entuzjazm i oczekiwanie na nadchodzący krążek. A jak to wygląda gdy „Mariner” ujrzał już światło dzienne? Jak przedstawia się pozostała część stworzonego materiału?
Tu pojawiają się 2 „ale”: pierwsze to to, że oprócz 2 zapowiedzi na krążku mamy tu tylko 3 inne utwory. W zasadzie nie jest to powód do zmartwienia bo w przypadku post metalu 5 utworów na płycie nie jest niczym zaskakującym – odbijają to sobie one na czasie trwania. I w tym przypadku również tak jest. Tu pojawia się drugie „ale” czyli ich jakość. Jest bardzo wiele dowodów na to, że nawet 10-15 minutowe utwory można skonstruować tak aby wciągały, intrygowały i pochłaniały słuchacza. Te z „Mariner” zwyczajnie tego nie robią.
Najkrótszy z trójki „Chevron” ma ciekawe fragmenty ale momentami drażni tak, że chciałoby się go przełączyć. Trzeba jednak przyznać, że dzieje się tu sporo. Zupełnie inaczej jest w „Approaching Transition”, który ciągnie się niemiłosiernie przez prawie 13 minut. Emocji tu tyle co na grzybobraniu. Utwór zwyczajnie męczy i praktycznie około połowy chciałoby się aby już się skończył. A przecież ekipa Cult Of Luna tworzyła już rzeczy zdecydowanie dłuższe, które potrafiły pochłonąć słuchacza bez reszty.
Spory niesmak próbuje naprawić zamykający całość „Cygnus”, który jest pierwszym z brzegu przykładem na to, że jak Szwedzi chcą to potrafią. Utwór jest o prawie 2 minuty dłuższy od „Approaching Transition” ale dzieje się w nim zdecydowanie więcej. Nie jest to szczytowe osiągnięcie Cult Of Luna, ma kilka lepszych jak i gorszych fragmentów (niektóre partie Christmas chciałoby się wyrzucić) ale raczej punktuje na plus niż minus.
„Mariner” nie jest złym albumem. Niestety nie jest też albumem wybitnie dobrym. Co ciekawe: moje największe obawy dotyczyły osoby Christmas a ta oprócz kilku momentów, które chciałoby się usunąć, wypadła tu na prawdę przyzwoicie. Problem pojawia się w warstwie muzycznej. Szwedzi niejednokrotnie udowodnili, że mają nietuzinkowe umiejętności w budowaniu klimatu i atmosfery. Tu ewidentnie mi tego brakuje. Po takich świetnych albumach jak „Eternal Kingdom” i „Vertikal”(o dwóch wcześniejszych nawet nie wspominam;) „Mariner” jest dla mnie raczej rozczarowaniem i wpadką przy pracy niż kontynuacją świetnej serii. Szkoda.
W zupełności zgadzam się z recenzją. Po bliskim absolutu „Vertikal” nie spodziewałem się, że kolejnym albumem Szwedzi podniosą poprzeczkę, ale liczyłem po cichu, że poziom zostanie utrzymany. „The Great Call” zmiotło mnie z powierzchni ziemi. „Wreck of S…” – nie tego się spodziewałem, ale po paru przesłuchaniach kilka momentów do mnie przemówiło – przeciętniak z przebłyskami. Jak słusznie ktoś już zasugerował, że ta płyta to nie Cult of Luna & Julie Christmas, a Julie Christmas & Cult of Luna. Natomiast „Chevron” to jest jakieś kompletne nieporozumienie. Przyznam bez bicia, że nie dałem rady dosłuchać tego do końca, a próbowałem ze cztery razy – beznadzieja! Cholera, szkoda.