Uwielbiam Converge za ich nieokiełznaną dzikość i żywiołowość. Bardzo szanuję też twórczość Chelsea Wolfe za ten gotycki mrok i ekscentryczność samej wokalistki. Kiedy zatem w Internecie pojawiły się informacje o kooperacji zespołu z artystką nakręciłem się jak małe dziecko na świąteczne pomarańcze na początku lat 90tych ubiegłego wieku. Bo przecież zarówno Wolfe jak i Converge są świetni w swoim fachu zatem ich połączenie powinno być równie dobre, jeśli nie lepsze. Czy tutaj cokolwiek mogłoby pójść nie tak? Okazuje się, że jak najbardziej i to w taki sposób, że potrafi wyraźnie zepsuć radość z słuchania pierwszej części “Bloodmoon”.
W pierwszej kolejności fanom na pożarcie został rzucony utwór tytułowy. Gdyby nie charakterystyczny wrzask Bannona pojawiający się w kilku momentach to można by uznać, że to zapowiedź nowego albumu Chelsea Wolfe a nie kooperacji. W “Bloodmoon” obecność charakterystycznego stylu Converge jest symboliczna, wręcz znikoma.
Jeszcze mniejszą jej dawkę otrzymali słuchacze w drugiej zapowiedzi – “Coil”. Tutaj jeszcze wyraźniejsze są wpływy Wolfe. Sporą niespodzianką jest z pewnością pojawienie się czystego męskiego wokalu. Ciężko uwierzyć, że to Jacob Bannon. Okazuje się, że wokalista Converge sprawdza się nie tylko w roli opętańca ale “na czysto” też dobrze daje sobie radę.
Przyznam szczerze, że oba utwory zwyczajnie mnie nie porwały. Można było ich posłuchać ale bez większych emocji czy szybszego bicia serca. Chyba po prostu po ogłoszeniu o nawiązaniu współpracy zbudowałem sobie w głowie pewną wizję projektu no i “Bloodmoon” oraz “Coil” ewidentnie się z tą wizją rozjechały. Rozjechał się też końcowy efekt pracy zespołu z wokalistką i zrobił to w tak spektakularny sposób, że po pierwszym przesłuchaniu byłem zwyczajnie zmęczony i nie miałem ochoty na drugie podejście.
Nastąpiło ono po kilku dniach i niewiele zmieniło. Podobnie trzecie i czwarte. Kolejne wymagało kilku dni przerwy oraz przede wszystkim totalnej zmiany nastawienia: odcięcia się od twórczości Converge, w mniejszym stopniu Chelsea Wolfe oraz wyczyszczenia listy oczekiwań i zbudowanej w głowie wizji krążka.
Po spełnieniu tych warunków kolejny kontakt z “Bloodmoon: I” był już zdecydowanie przyjemniejszy i pozwolił otworzyć się na projekt. A ten bardzo trafnie został opisany w jednej z opinii na temat krążka dostępnych w Internecie. Wg niej przepis na “Bloodmoon: I” był następujący: z twórczości Converge mocno zredukuj mathcore, daj więcej sludge/doom/post, dodaj do tego atmosferę gotyku oraz Chelsea Wolfe jako główny wokal.
Trudno się z tym przepisem nie zgodzić. I analizując 11 utworów, które powstały w efekcie współpracy bez trudu odkryjemy, że mathcore występuje tutaj w śladowych ilościach ale ta odsłona Converge spod szyldu sludge/doom/post nie jest nam całkowicie obca bo stylistykę tę zespół prezentował już wcześniej tylko z zdecydowanie mniejszych ilościach.
Taka odsłona twórczości ekipy z Salem świetnie współgra z głosem Wolfe tworząc w wielu momentach gotycką, mistyczną atmosferę pewnego rodzaju zadumy, z której wyrywa nas czasem swoim wrzaskiem Bannon. Wszystkie te elementy są głęboko przemyślane i dopracowane w najmniejszych szczegółach do tego stopnia, że momentami ciężko oderwać się od “Bloodmoon: I”. Trudno uwierzyć w to jak bardzo na początku skrzywdziłem ten krążek swoimi oczekiwaniami.
Na szczęście udało mi się przeskoczyć początkowe trudności, które sam stworzyłem i teraz bez żadnych przeszkód mogę czerpać radość z słuchania efektów pracy Converge i Wolfe. A jest czego bo pierwsza część “Bloodmoon” to 11 utworów trwających prawie godzinę. Ciężko wytypować tu faworytów. Fani mathcorowej odsłony Converge doskonale odnajdą się w najkrótszym na płycie “Lord Of Liars” gdzie napakowano bardzo dużo gitarowych “wygibasów”. Niewiele mniej odnajdziemy ich w “Tongues Playing Dead”.
W wielu miejscach krążka czystym wokalem raczy słuchaczy Bannon. Trzeba przyznać, że robi to z bardzo dobrym skutkiem. Fragmenty chociażby “Failure Forever” bardzo szybko wpadają do głowy. Podobnie jest w przypadku “Crimson Stone” i “Flower Moon”.
Bardzo ciekawym zjawiskiem na krążku jest “Viscera Of Men” będący istną sinusoidą brzmiącą jak efekt pracy osoby z bardzo zaawansowaną chorobą dwubiegunową. Odnajdziemy tu skrajne emocje przeplatające się ze sobą praktycznie bez żadnych przejść. Ale utwór ten można uznać za lekki wyskok w zdecydowanie bardziej poukładanej całości.
Całość ta wymagała ode mnie czasu aby ją docenić. Nie była to zdecydowanie miłość od pierwszego przesłuchania. Jednak przy głębszym poznaniu okazało się, że “Bloodmoon: I” ma bardzo wiele do zaoferowania i bez większych przeszkód powinni się w nim odnaleźć zarówno fani Converge jak i Wolfe.
Czasem tylko wymagane będzie wyeliminowane uprzedzeń tak jak to było w moim przypadku. Efekt kooperacji ekipy z Salem oraz artystki z Sacramento można bez wahania uznać za jedno z mocniejszych wydawnictw mających premierę w tym roku.