Collage – Over And Out

collage over and outMoże i wstyd się przyznać ale o Collage dowiedziałem się dopiero gdy w Internecie zrobiło się głośno o „Over And Out”. Na coraz to nowszych portalach pojawiały się recenzje nowego albumu: bardzo pozytywne i pochlebne.  Można zatem było wnioskować, że coś jest na rzeczy i w związku z tym wypadało sprawdzić temat osobiście.

Okazuje się, że warszawski Collage jest moim rówieśnikiem i brakuje mu niewiele do czterdziestki. To, że zespołu nie znam można usprawiedliwić faktem, że nagrywał on do 1996 roku, kiedy to rock progresywny w ogóle nie był w kręgu moich zainteresowań bo ślepo zapatrzony byłem w grunge. Po wydaniu „Safe” nastąpiło 26 lat studyjnej ciszy. Jest to okres, którego nie przetrawiliby pewnie nawet fani Toola.

Moje zainteresowanie graniem progresywnym pojawiło się dopiero sporo lat później i rozpoczęło od klasyków takich jak np. Pink Floyd. Później były różnego rodzaju eksperymenty z takimi ekipami jak np. Dream Theater ale z nimi nigdy nie było mi po drodze ze względu na to, że ich twórczość była dla mnie wyjątkowo pompatyczna i nadmuchana na zasadzie przerostu formy nad treścią. Ale nie samą ekipą Petrucciego rock progresywny stoi zatem z pozytywnym nastawieniem odpaliłem „Over And Out”.

I już na starcie otwierającego album utworu tytułowego zostałem zaatakowany klawiszowo-symfonicznymi wstawkami, które drażnią mnie praktycznie w każdym gatunku muzycznym. Drażnią na tyle, że mój pierwszy kontakt z Collage trwał kilka minut bez chęci powrotu. Dopiero po kilku dniach pojawiły się wyrzuty sumienia bo nie można oceniać krążka po 3 czy 4 minutach grania i jednym elemencie, do którego jest się uprzedzonym. Poza tym „gdzieś tam pod spodem całkiem fajnie grało”.

Tak rozpoczęła się druga runda mojej przygody z „Over And Out” – oparta o zasadę odcięcia się od negatywnych skojarzeń i szukania pozytywów. No i w takiej formie było już zdecydowanie lepiej. Co więcej – utwór tytułowy wciągnął mnie na tyle, że w ogóle nie poczułem, że trwa on prawie 22 minuty. Jest tutaj bardzo dużo wątków i różnorodnych elementów spinających się w jedną historię, która zwyczajnie wciąga.

Zdecydowanie krótszy „What About The Pain” przykuwa uwagę bardzo charakterystycznym refrenem, który wpada w ucho już rzy pierwszym przesłuchaniu. Gdyby nie te prawie 9 minut na liczniku czasu trwania to można by bez wahania powiedzieć, że utwór ma zapędy radiowe. Podobnie jest z jeszcze krótszym „One Empty Hand”, który z miejsca przykuł moją uwagę całkowitym brakiem drażniących mnie przeszkadzajek.

Jednak absolutnym mistrzostwem przykuwania uwagi jest tutaj „Man In The Middle”. Po klawiszowym wstępie (wam też z czymś się kojarzy?) pierwsze skrzypce zaczyna grać „rasowa” progresja, która lekko po 3 minucie czasu trwania wchodzi na obszary bardzo dobrze znane z solowej twórczości Davida Gilmoura. No i tutaj poczułem się jak w domu. Jednocześnie było też rozczarowanie, że utwór kończy się po 9 minutach bo przecież te dźwięki mogłyby trwać i trwać.

Mam problem z oceną „Over And Out” ze względu na symfoniczne elementy, do których mam zwyczajną awersję. Jednak nie fair byłoby wydawać opinię tylko w oparciu o prywatne uprzedzenie. Poza tym nowy album Collage przynosi prawie godzinę ciekawej muzyki (ukrytej pod tymi irytującymi mnie elementami) oraz wiele momentów przebojowych. Nie jest to z pewnością album, do którego będę wracał systematycznie ale za jakiś czas chętnie po niego sięgnę chociażby ze względu na przebojowość „What About The Pain” czy „gilmourowość” utworu zamykającego krążek.

Moja ocena -> 8/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *