Coldplay – A Head Full Of Dreams

coldplay a head full of dreamsIdealnym odzwierciedleniem rozwoju kariery grupy Coldplay byłby giełdowy wykres Jastrzębskiej Spółki Węglowej.

Po debiucie na wysokim poziomie do czynienia mamy z systematycznym spadkiem, kilkoma podbitkami i gwałtownym załamaniem, po którym jest już tylko marazm i degrengolada.

Ostatnia, dość wysoka podbitka, miała miejsce w 2008 roku czyli dawno temu. Od tego czasu forma twórcza zespołu stacza się po stromej równi pochyłej. Myślałem, że Coldplay osiągnął już dno przy okazji „Ghost Stories”. Jak widać apetyt Martina nie został zaspokojony i artysta przekopuje się przez denny muł, drąży jeszcze głębiej. Muzyka zawarta na „A Head Full Of Dreams” jest tak samo pstrokata i plastikowa jak okładka tego wydawnictwa.

Kiedyś sądziłem, że „Ghost Stories” jest beznadziejny. Ale! Tam mieliśmy do czynienia z jakimś klimatem (smętnym, melancholijnym i wylewającym żale ale jednak klimatem!), tu tego ewidentnie brakuje a muzyka zawarta na krążku ociera się o granice kiczu i nadaje się na wiejską potańcówkę w remizie na balu sołtysa.

Weźmy rzecz na chłopski rozum: Coldplay powstał w 1996 roku. Artyści mają zatem co najmniej 19 lat doświadczenia muzycznego. „A Head Full Of Dreams” jest momentami tak prosty i banalny, że na miejscu muzyków z takim stażem wstydziłbym się do niego przyznać. Nowe „dzieło” zespołu tak dalece odbiega od tego co tworzyli ponad 10 lat temu, że zaczynam zastanawiać się czy Coldplay jest jeszcze pełnoprawnym, demokratycznym tworem czy raczej wizją samego Chrisa Martina, na którą pozostali członkowie zespołu musieli się zgodzić.

„A Head Full Of Dreams” ma właściwie tylko jedną zaletę: w czasie słuchania nie irytuje na tyle, że chciałoby się go wyłączyć. Lecąc w tle nie przeszkadza ale nie wywołuje praktycznie żadnych emocji. Jest obojętny niczym pogoda w Zimbabwe dla Warszawiaka, który nie wystawia nosa poza stolicę. Krążek przesłuchałem 4 razy próbując znaleźć jakieś jego zalety. I pewnie znalazłbym ale jakiekolwiek zalążki plusów są co chwilę bezczelnie tłamszone przez coraz to nowsze minusy.

Pierwszym lepszym przykładem może być zupełnie niepotrzebny przerywnik w postaci „Kaleidoscope”, który marnuje słuchaczowi cenne prawie 2 minuty życia, które mógłby poświęcić na słuchanie czegokolwiek innego. Drugi minus a właściwie brak plusa: wielki deficyt na prawdę chwytliwych momentów. Podczas tych 4 przesłuchań „A Head Full Of Dreams” starałem się wyłowić coś co utkwi mi w pamięci na dłużej, co będę nucił przez kilka dni. Bezskutecznie…

Wyłowiłem natomiast bardzo dużo irytujących momentów: chórki m.in. w utworze tytułowym i „Up&Up”, pełno banalnych, prostackich melodii i różnych dziwnych, niepotrzebnych dźwięków (np. w „Army Of One”). Te irytujące potworki można przeżyć, bardziej drażni sam Chris Martin, którego momentami nie da się słuchać i ma się ochotę przełączyć na kolejny utwór. Tak jest w przypadku jego tragicznego „uuuuuuuuuuuuu” w „Fun” i zawodzenia w „Everglow”. Swoją drogą i tak jest to jeden z lepszych fragmentów(obok „Amazing Day”) tego bardzo przeciętnego i jałowego albumu.

Zastanawiam się jaką zespół wybrał grupę docelową dla swojej obecnej odsłony. Ludzie bawiący się przy ich dyskografii od początku do „Viva La Vida…” będą raczej mieć odczucia podobne do moich. Mnie takie nu-disco nie bawi, nie rusza lecz zwyczajnie irytuje. Nie wątpię, że muzycy Coldplay potrafią grać na wysokim poziomie – nie raz już to udowodnili. Szkoda tylko, że przestali to robić.

Myślałem, że „Ghost Stories” będzie końcowym punktem spadku formy ale wydając „A Head Full Of Dreams” Coldplay zrobił mi niespodziankę i dał pstryczka w nos. Pod względem muzycznym końcówka 2015 roku jest na prawdę niczego sobie. Warto zatem te niecałe 46 minut spędzić z jakimś innym krążkiem niż najnowsze dzieło Martina i spółki. Mi 4 przesłuchania wystarczyły i nie planuję wracać do tego albumu w najbliższym (ani dalszym) czasie.

Moja ocena -> 4/10

Jedna myśl nt. „Coldplay – A Head Full Of Dreams”

  1. Narzekałam trochę na „GS”, ale tamta płyta przy nowej to przemyślane, ładne dzieło (aczkolwiek piosenka z Avicii nadal jest dla mnie niezrozumiała). Uwielbiam Coldplay za takie płyty jak „Parachutes” i „AROBTTH”, więc „AHFOL” strasznie mnie zabolało. Wielka szkoda.

    Zapraszam do mnie, też piszę o muzyce.

    http://the-rockferry.blog.onet.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *