Popełniając „Scream” Chris Cornell skazał się praktycznie na pożarcie, strzelił sobie w stopę, sam podłożył ogień pod stos, na którym się znajdował. Rzesze fanów najchętniej by go zjadły, ukamienowały, ukrzyżowały, ekskomunikowały. „Scream” został obsmarowany z każdej możliwej strony, obrzucony tonami syfu i inwektywami, które nie nadają się do cytowania.
Od całej tej fali „hejtu” (ostatnio bardzo popularne słówko) minęło już ponad 6 lat, burza ucichła i niewiele osób jeszcze o niej pamięta – część z nich pewnie zaraz sobie o niej przypomni;)
Zatem, korzystając z okazji, zagrajmy w pewną grę. Od teraz zakładamy, że Chris Cornell nie jest filarem grunge’u i jednym z najlepszych wokalistów ostatniego ćwierćwiecza, posiadającym głos wywołujący ciarki. Jest zwykłym kolesiem „z łapanki”, reszta atrybutów pozostaje bez zmian. Zakładamy również, że Timbaland jest całkiem dobrym producentem, który nie idzie na ilość tylko na jakość i ma przebłyski geniuszu.
Z takim oto nastawieniem zasiadamy do „Scream”. Szybko zapominamy o paskudnym wstępie do otwierającego album „Part Of Me”, przymykamy oko na „kontrowersyjny” refren po czym płynnie przeskakujemy do drugiego na liście „Time”. Tu z kolei zapominamy o paskudnej końcówce utworu przechodzącej w „Sweet Revenge”. Za nami 3 utwory. W tym momencie zaczynami zdawać sobie sprawę, że wcale nie było tak źle. Ba! Było nawet całkiem dobrze. Tylko dlaczego? Z prostej przyczyny. „Scream” nie jest aż tak złym albumem jak opisuje go większość niezadowolonych fanów Soundgarden.
Gdy odetniemy się od przeszłości Cornella o wiele łatwiej przychodzi znajdowanie plusów tego albumu. A tych jest całkiem sporo. Choćby wspomniany przed chwilą „Time” wypada całkiem ciekawie i szybko wpada w ucho. Podobnie jest z „Never Far Away”, „Long Gone”, „Climbing Up The Walls” i „Watch Out”.
W zasadzie każdy z 13 umieszczonych na „Scream” utworów w jakiś sposób przykuwa uwagę. Co natomiast denerwuje? Momentami na pewno warstwa muzyczna. Nie ma co ukrywać – „mega, hiper, ultra, super” producent Timbaland jest tutaj najsłabszym ogniwem i wielokrotnie to udowadnia np. zupełnie niepotrzebnymi, paskudnymi łączeniami utworów oraz różnymi plastikowymi dźwiękami.
W 2009 roku byłem na Szczecin Rock Festivalu gdzie Chris Cornell z zespołem zagrał 5 utworów ze „Scream”. Na żywo, w gitarowej odsłonie wypadają one na prawdę ciekawie i zdecydowanie lepiej niż na płycie. Zatem potencjał był/jest;) Krótko po premierze wiele osób zarzucało artyście bardzo płytką warstwę tekstową. Fakt faktem – głębi raczej tutaj nie znajdziemy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: do dźwięków Timbalanda nie da się i nie wypada śpiewać o głodzie i biedzie na świecie. Liryka dobrze współgra z dźwiękami i o to chodzi.
„Scream” jest prosty, łatwy i przyjemny. Nie powiem żeby była to muzyka wysokich lotów, której chce się słuchać codziennie ale np. w samochodzie sprawdza się bardzo dobrze. Świetnie rozluźnia nerwy spięte przez jazdę po polskich drogach. Po tych kilku latach od premiery nadal ciężko stwierdzić czy Cornell zrobił dobrze nagrywając ten krążek. Chciał i mógł więc nagrał. Kto bogatemu zabroni?;)