Chimaira

chimairaW mojej pierwszej odsłonie przygody z Chimairą poznałem tylko dwa pierwsze albumy, resztę dopiero przy hurtowym zakupie prawie całej ich twórczości. Pamiętam jak wielki szok przeżyłem kiedy pierwszy raz przesłuchałem trzeciej pozycji z ich dyskografii. Pierwsze zaskoczenie pojawiło się zanim jeszcze krążek wylądował w odtwarzaczu – chodziło o stronę wizualną. Otóż „Chimaira”(przynajmniej w tej wersji, którą ja mam – z bonusowym krążkiem) wydana jest w czarnym pudełku. Oprócz wkładki nie ma tu praktycznie żadnej poligrafii. Okładka oraz tył są wydrukowane bezpośrednio na pudełku. Trochę mi się płyt nazbierało w mojej kolekcji ale coś takiego trafiło mi się pierwszy raz. Z jednej strony jest to bardzo ciekawe i oryginalne rozwiązanie. Z drugiej – jeśli całość gdzieś spadnie i się połamie to dupa blada. Ale z dwojga złego lepsze takie rozwiązanie niż digipaki, którym szkodzi praktycznie wszystko. Przejdźmy do muzyki. „Chimaira” to dla zespołu wielki krok naprzód w stosunku do poprzednich wydawnictw. Elementy nu metalowe zostały odstawione w kąt, ich miejsce zajęło granie z wyższej, bardziej ambitnej półki. Efekt tego jest wyborny. Już sam początek albumu sprawia, że długo nie można pozbierać szczęki z podłogi. „Nothing Remains” brzmi potężnie i przytłaczająco. Do tego jest rozbudowany, wielowątkowy i ma wiele smaczków(całkiem fajne solówki, perkusja i jeszcze parę innych elementów). Także już na starcie słuchacz dostaje solidnego podbródkowego. A to dopiero pierwsza runda z dziesięciu! Oczywiście cała „walka” nie może być toczona na pełnych obrotach i trafiają się słabsze fragmenty ale po szukać dziury w całym skoro te „minusiki” są deklasowane przez plusy. Pierwsza czwórka z krążka: „Nothing Remains”, „Save Ourselves”, „Inside The Horror” i „Salvation” to metalowa ekstraklasa, ciężkie i celne pociski, które nie mają praktycznie żadnych wad. Chimaira chyba nie doczekała się swojego „the best of” ale gdyby coś takiego miało kiedyś powstać to ww kawałki są murowanymi kandydatami do wskoczenia na krążek w pierwszej kolejności. Dorzucić do nich można byłoby praktycznie każdy z pozostałych 6 utworów. Ale nad nimi nie będę się rozpływał;) Wspomnę natomiast o jednej ważnej rzeczy – jest to pierwszy album grupy, w którym nie czuć tak czasu trwania, znużenia materiałem itp. Jest to o tyle ważne, że „Chimaira”, podobnie jak jej poprzedniczki, oscyluje w granicach godziny. Dodatkowo nie ma tu żadnego kilkunastominutowego kolosa na koniec. Zatem te 59 minut z niewielkim ogonkiem to samo „gęste” – to co prawdziwe metalowe tygrysy lubią najbardziej. Do mojej wersji dorzucono bonusowy dysk z 9 dodatkowymi utworami. Dwa z nich to rzeczy studyjne (które chyba nie załapały się na „album właściwy”), reszta to koncertowe wersje kawałków z dwóch poprzednich płyt. Przyznam szczerze, że nie zrobiły one na mnie jakiegoś wybitnego wrażenia, dodatkowy dysk przesłuchałem może z 3 razy i jakoś nie mam ochoty do niego wracać – nawet mimo tego, że utwory studyjne prezentują solidny poziom. Ogólnie można to ująć tak: „Chimaira” jest tak dobrym materiałem, że nie potrzebuje żadnych bonusów żeby się obronić. Doskonale broni się sama i jest najlepszym albumem w dyskografii grupy. Jest to jeden z tych krążków, które każdy fan metalu znać powinien – nawet jeśli na co dzień obraca się w trochę innych rejonach gatunkowych.

Moja ocena -> 9/10

2 myśli nt. „Chimaira”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *