Chimaira – Pass Out Of Existence

chimaira pass out of existenceW dzisiejszych czasach dużo zespołów marzy o zainteresowaniu ze strony jakiejkolwiek wytwórni lub swoją twórczość wydaje własnym sumptem co też do łatwych zadań nie należy. Tymczasem Chimaira powstała w 1998 roku i już 3 lata później zadebiutowała u jednego z liderów ciężkiego grania – Roadrunnera. Można to uznać za dość duży sukces (no chyba, że nie?;). Ale w sumie nie ma co się dziwić bo „Pass Out Of Existence” to bardzo solidny materiał. Ale zacznijmy od początku. Chimaira to amerykańska grupa pochodząca z Cleveland(swoją drogą bardzo fajne miasto – przynajmniej było tak w 1996 roku;). Ciężko określić jednoznacznie jaki gatunek prezentuje. Ogólnie szeroko pojęty metal. Niektórzy podciągają to pod metalcore, nu metal, groove i industrial. Spotkałem się nawet z określeniem post thrash. Co by nie było – jest ciężko i brutalnie chociaż i tych lżejszych momentów nie brakuje. Pierwsze 20 kilka sekund albumu może lekko wprowadzać w błąd. Początek „Let Go” to połamany rytm, dopiero po chwili zespół odpala motoryczne gitary(brzmieniowo podobne do Sepultury z czasów Greena) i zaczyna się walcowanie słuchacza. Ciężar muzyczny świetnie uzupełnia na mikrofonie Hunter, który przez większość czasu drze się opętańczo ale zdarza się również, że zaśpiewa coś czysto. Sieczkę zaprezentowaną na otwarciu albumu godnie kontynuje „Dead Inside”(utwór z nutą nu metalu, w dalszej części czuć ją również, zespołowi romans z tym gatunkiem wielokrotnie wytykano). „Severed” zaprasza słuchacza w klimaty industrialne z okolic Fear Factory. Mechaniczne gitary i perkusja w tempie karabinu maszynowego, do tego połamana konstrukcja – miód na uszy. Mimo toporności i średniej przyswajalności jest to jeden z moich ulubionych momentów płyty. Następne w kolejności „Lumps” i utwór tytułowy mają naleciałości spod znaku „nu”, szczególnie ten drugi. Ja Chimairę w tej odsłonie lubię zatem w ogóle nie uznaję tego za wadę. Utwory mają w sobie moc i o to przecież chodzi. W utworze tytułowym pojawia się jeszcze spokojny fragment kojarzący się z Kornem. W podobnym klimacie utrzymany jest również m.in. „Sp Lit” i „Painting The White To Grey”. Na tym drugim kończy się hurraoptymizm związany z słuchaniem debiutu Chimairy i pojawia się pewien problem. „Pass Out Of Existence” cierpi na nadmiar bogactwa. Na krążku upchnięto 14 utworów, które łącznie trwają ponad godzinę. Przekłada się to na lekkie znużenie pojawiające się w okolicach 9-10 kawałka. Akurat dziesiątka – „Rizzo” prezentuje się okazale ale reszta nie powala. Fakt faktem – ciężko byłoby wybrać stąd utwór odstający „in minus” ale jeszcze trudniej wybrać coś co sponiewierałoby nami jak np. „Severed” czy „Let Go”. Dopełnieniem tego jest wepchnięty w środku płyty wyciszający instrumental „Abeo” (zupełnie niepotrzebny) oraz zamykający całość prawie 14minutowy kolos „Jade”. Po kosmetycznych poprawkach w stylu „tu skrócić, tu przyciąć, tu wyciąć, to wywalić” i zamknięciu albumu w 40-45 minutach muzyki „Pass Out Of Existence” robiłby zdecydowanie większe wrażenie. A te i tak jest duże chociaż przyznam szczerze, że rzadko słucham tego krążka do samego końca.

Moja ocena -> 7/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *