Kiedy mniej więcej na początku tego roku poznałem Affliction XXIX II MXMVI długo nie mogłem pozbierać szczęki z podłogi. Krążek ten jest dowodem na to, że Polak potrafi. Affliction spokojnie można zaliczyć do ekstraklasy post metalowego grania. W niczym nie ustępuje on albumom zachodnich filarów tego gatunku, niektóre bez większych problemów bije na głowę. Po zapoznaniu się z dwoma wcześniejszymi albumami utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że Blindead to ekipa, która ma łeb na karku i wie czego chce. Zatem wiadomości o nadchodzącym Absence śledziłem z zapartym tchem. Pierwsza lampka awaryjna pojawiła się w momencie wypuszczenia do sieci 2 reprezentantów krążka: „A3” oraz „S1”. Coś mi w nich nie grało, czegoś brakowało. Ale w zasadzie nie można oceniać całości po kilku fragmentach więc nadal przebierałem nogami w oczekiwaniu na premierę. Sytuacja była o tyle trudna, iż Mystic kilkukrotnie ją przesuwał. Ostatecznie Absence w szczecińskich sklepach wylądował nie 2 lecz 16 października. Pierwszy odsłuch był dla mnie ciosem nokautującym. Gdzie jest ciężar? Gdzie dawny wokal? O co w ogóle chodzi? „A3” i „S1” dawały lekką zapowiedź tego co usłyszymy na całości ale po cichu liczyłem, że to tylko zmyłka, zasłona dymna. Ale nie… Totalnie nie tego oczekiwałem, nie tego się spodziewałem, nie tego chciałem. I tak było przez kilka moich pierwszych kontaktów z tym wydawnictwem. Później doszedłem do wniosku, że Absence należy się jeszcze parę szans zatem odciąłem się totalnie od tego co było skupiając się na tym co jest. No i zaskoczyło. Takie właśnie powinno być podejście do tego albumu: bez odniesienia do przeszłości. Wtedy to nie ma żadnych przeszkód w tym by praktycznie z miejsca zakochać się w tym wydawnictwie. I wcale tu nie przesadzam – Absence to po prostu genialny album: totalnie inny od swoich poprzedników ale równie fascynujący. Ponownie mamy do czynienia z konceptem. Cała jego historia była już wielokrotnie katowana na innych stronach zatem nie będę się powtarzał. Skupmy się na muzyce. Niewiele zostało z (post)metalu – ekipa Blindead skierowała się bardziej w rejony progresywne. Dominuje czysty wokal, tu i tam pojawia się krzyk, growlowania tu nie uświadczymy. Kompozycji nazbierało się tutaj 8: praktycznie każda z nich jest rozbudowana i wzbogacona brzmieniowo o instrumenty, których u Blindead wcześniej nie było: klarnet, skrzypce, saksofon czy też wiolonczela. Ciężar gdzieś uleciał ale pozostało to co na poprzednich krążkach odgrywało bardzo ważną rolę: klimat i ogromny pakiet różnego rodzaju emocji. Tych tutaj również nie brakuje. Ciarki przechodzą po plecach gdy słucha się niektórych momentów chociażby „B6”. Rozmachem poraża „S1”, który przy pierwszym kontakcie nie zrobił na mnie praktycznie żadnego wrażenia. W wersji albumowej utwór ten jest trochę dłuższy od „singla” wpuszczonego do sieci. No i jak dla mnie te kilkadziesiąt sekund robi wielką różnicę. Niepokój wzbudza saksofonowa solówka w „C7”. Cmentarny klimat przywołuje klarnet Mazzolla w „N4”. Takich różnych smaczków jest tu zdecydowanie więcej.
Po premierze Absence wielu fanów zarzuciło zespołowi odejście od gatunku wyjściowego: dla nich Blindead z zespołu oryginalnego stał się kolejną kopią Katatonii, hybrydą Toola, Dream Theater i nie wiadomo czego jeszcze. Ciężko im nie przyznać racji – wcześniej podobnego grania mieliśmy już na pęczki. Ale szczerze mówiąc – mam to w d****. W tym wypadku nie przeszkadza mi to w najmniejszym stopniu. I dopóki zespół będzie nagrywać płyty na tak wysokim poziomie nie planuję zmieniać zdania. Krążek wgniata w fotel i dla mnie to kandydat do płyty roku obok nowego Riverside’a.
Moja ocena -> 9/10
Fakt, świetna płyta, tak samo jak „Affliction XXIX II MXMVI”.
Moim zdaniem to ich najlepsza płyta, podoba mi się dużo bardziej niż poprzednie 🙂
Wg mnie to jedna z najlepszych płyt ubiegłego roku. Blindead wchodzi na wyższy poziom i słychać jak bardzo się rozwinęli. Bardzo podoba mi się przesłanie i emocje, które płyną z każdą kolejną nutą.