„Ani to ambitne, ani nowatorskie ale jak nieziemsko kopie” – mniej więcej takie stwierdzenie dotyczące tego albumu znalazłem jakiś czas temu w internecie. W sumie tymi słowami mogłaby się zaczynać i jednocześnie kończyć recenzja tego krążka. Faktycznie – debiutanckie wydawnictwo ekipy Black Tusk nie powala oryginalnością ale tę wadę w pełni rekompensuje dawka energii tutaj zawarta – porównywalna do tego co zespół zaprezentował na Taste The Sin. Podana jest ona jednak w troszkę innej postaci – brzmienie jest mniej stonerowe niż na następcy Passage Through Purgatory. Wcale nie przeszkadza to w miłym spędzeniu niecałych 35 minut z tym albumem. Spośród wielu energetycznych pocisków tutaj zawartych najbardziej wyróżnia się „Falling Down” ze świetnymi zmianami tempa i wieloma wątkami. Momentami kawałek ten pędzi niczym Pendolino po polskich torach. Albo lepiej TGV po francuskich;) A takich energetycznych piguł jest tutaj więcej. Po krótkim intro w postaci „Witch’s Spell” dostajemy jedną w postaci „Fixed In The Ice” czy też następnego w kolejności „Mind Moves Something”. Momentami krążek zwalnia a nawet luzuje ciśnienie chociażby w instrumentalnym „Call Of The Sewer Rat” lub też „Beneath”. Niestety nie udało się utrzymać całego albumu na równym poziomie. Momentami krążek się rozjeżdża i zespół zaprzepaszcza potencjał niektórych utworów. Tak jest chociażby z „Prophecy One By One” i zamykającym całość „Fatal Kiss”. Kawałki te są „słuchalne” ale na tle całości odstają in minus. Nie psują one jednak ogólnego odbioru tego krążka, który jest raczej pozytywny. Gdy jakiś czas temu poznawałem ekipę Black Tusk byłem zachwycony Passage Through Purgatory. Dziś – po kilkunastu miesiącach dostrzegam w nim coraz więcej wad ale i tak często do niego wracam. Dużą wartość dodaną albumu stanowi to co jako pierwsze rzuca się w oczy czyli okładka. Już na starcie można rozpoznać, że maczał przy niej palce lider Baroness czyli John Dyer Baizley. Gość ma niesamowity talent – cover tego albumu jest na to kolejnym dowodem.
Moja ocena -> 6/10
Zaskakujesz mnie od kilku tygodni, bo kiedy nie zajrzę, to odnajduję recenzję płyty, której nie słyszałem. I muszę guglować, jutubować itd. by nadrobić brak wiedzy. Tym razem jednak zorientowałem się, że przecież znam ten hardrockowo/stonerowy band, ale album mi nieznany.
A widzisz;) O to głównie chodzi żeby reklamować „czytaczom” rolowego mniej znane kapele. Moim największym sukcesem jest nabicie ekipie Killing Joke kilku nowych fanów;)
Killing Joke pamiętam jeszcze z vivy zwei. A ta płyta Black Tusk przyciąga okładką, bo chyba skojarzenie z czarnym premierem jest mocno odległe i niepotrzebne 😉
Niepotrzebne ale kiedyś pojawiło się „w internetach”;)