Wydać 4 albumy w 3 lata to nie lada osiągnięcie. Fajnie gdy dodatkowo ilość idzie w parze z jakością. W przypadku Sabbathów moim zdaniem wypadło to średnio. Po 2 genialnych albumach i jednym bardzo dobrym nastąpił w końcu spadek formy… Ale oczywiście nie jest tak źle. Vol.4 to przede wszystkim „Wheels Of Confusion” a właściwie druga część tego kawałka – niewymieniony w spisie utworów „The Straightener”. Te 2,5 minuty instrumentalnego grania to istny majstersztyk z pokazem umiejętności Iommiego. Mistrzostwo świata. Gdy już odpalę Vol.4 to muszę zaliczyć co najmniej 3-4 odsłuchy Prostownicy zanim przejdę dalej. No właśnie… A co my tu mamy dalej? „Tomorrow’s Dream” oparto na bardzo ciekawym riffie, przyjemnie się tego słucha. Podobnie jak zwariowanego i lekko kosmicznego „Supernaut”. Warto również zwrócić uwagę na zamykający płytkę „Under The Sun” a właściwie jego drugą część – instrumentalny „Every Day Day Comes And Goes” oparty na bardzo ciekawym motywie gitarowym. Pod ciekawsze momenty krążka można jeszcze podciągnąć „Snow Blind” – jeden z bardziej rozpoznawalnych utworów grupy. Dziwi mnie trochę jego popularność bo Sabbathom udało się spłodzić co najmniej kilkanaście innych, lepszych utworów. Gdyby z „Cornucopia” wyciąć Ozziego i podgłośnić trochę gitary to otrzymalibyśmy wzorzec, na którym wiele lat później bazowała m.in. ekipa Kyuss. Kawałek aż ocieka stonerem – miód na uszy;) Przechodzimy do słabszych momentów. Całkowicie nie przemawia do mnie „Changes”… Wiem, że dla wielu fanów jest to jeden z najważniejszych utworów grupy w ogóle ale mnie to nie rusza. Posłuchać mogę ale bez skoków ciśnienia. Utwór jest na płycie bo jest – jakby go nie było to też bym nie rozpaczał. Podobnie jest z przerywnikiem muzycznym „Fx” – dla mnie jest to ordynarny zapychacz miejsca. Zdecydowanie lepiej pod względem przerywnikowym wypada „Laguna Sunrise” chociaż i on pasuje tu raczej jak wół do karocy. Mimo tych kilku spadków formy Vol.4 jest i tak przyzwoitym albumem, którego całkiem przyjemnie się słucha. Na tle wcześniejszych dokonań wypada jednak blado. Podobnie jak w przypadku Master Of Reality dochodzi tu kwestia brzmienia. Zdecydowanie bardziej wolę tę odsłonę zespołu z debiutu i Paranoid. Tu dźwięk jest przytłumiony, mniej wyrazisty, wszystko bardziej się zlewa. Ale w sumie jakoś bardziej pasuje do tamtych czasów niż „krystaliczne” dwa pierwsze albumy.
Moja ocena -> 7/10
Dawniej podpisałbym się pod każdym powyższym zdaniem, ale obecnie słucham tego albumu o wiele chętniej, niż przereklamowanego „Paranoid”, który właściwie tylko pod względem brzmienia jest lepszy 😉 Fakt, że tam są bardzo wyraziste utwory, jak „War Pigs” czy „Iron Man”, ale i tutaj takich nie brak – „Snowblind”, „Under the Sun”… Za najlepsze albumy Black Sabbath uważam debiut, „Master of Reality”, „Heaven and Hell” i „Headless Cross”.
Przede wszystkim „Snowblind”. Te riffy! Dla stonerowców i hardrockowców miód na uszy 😉