Dawno, dawno temu kiedy to w MTV można jeszcze było posłuchać muzyki, istniał w owej stacji blok tematyczny z muzyką ciężką. Było to jakoś lekko po 2000 roku (czyli jakby się uprzeć – nie tak dawno), skacząc po kanałach trafiłem na niego, akurat leciał „Would?” Alice In Chains, później puścili „Shades Of Grey” i niedługo po nim „Punishment” Biohazarda. W ten sposób poznałem kapelę i rozpoczęła się moja kilkuletnia przygoda z ich muzyką. Był taki okres, że te klimaty kręciły mnie nieziemsko. Akurat ukazał się „Uncivilization”, człowiek słuchał tego i słuchał. Później fascynacja lekko przygasła, w 2003 roku ukazał się „Kill Or Be Killed”, który zasadniczo różni się od wcześniejszych dokonań grupy i serwuje nam muzykę totalną. Dwa lata później odbyła się premiera „Means To An End”, który mimo nadal ciężkiego klimatu, zaciągał też momenty z wcześniejszych albumów. Po premierze albumu kapela się rozpadła, później zeszła, nie wydawali niczego nowego więc zainteresowanie nimi minęło, czasem tylko wracałem do „Uncivilization” i „State…”, które uważam za najlepsze w ich dorobku. Kilka tygodni temu w Teraz Rocku przeczytałem, że stworzyli coś nowego. Na początku nawet nie planowałem „Reborn…” poznawać. Ale później doszły do tego pozytywne opinie z kilku serwisów internetowych no i w końcu się złamałem. I nie żałuję. Biohazard wrócił w bardzo dobrym stylu. „Reborn…” dziełem wybitnym nie jest, w annały muzyki zapewne się nie wpisze ale nie zmienia to faktu, że to kawał dobrego grania spod znaku hardcore. Płycie bliżej do starszych dokonań typu „State…”, „Mata…”, „New World…”, czy też „Uncivilization” niż do dwóch ostatnich płyt. Momentami zajeżdża tu ciężarem z poprzedniczek ale wróciły klimaty, za które polubiłem tę kapelę. Już na początku Biohazard atakuje nas szybkim killerem w postaci „Vengeance Is Mine”. Nie ustępuje mu „Reborn”. Te dwa kawałki utrzymują najwyższe tempo i najbardziej przypominają dwie poprzedniczki. W reszcie utworów Biohazard zwalnia trochę obroty i kieruje się w stronę klimatów „State…”. Takie „Decay”, „Killing Me”, „Vows Of Redemption” czy jeszcze kilka innych mogłoby się spokojnie znaleźć na którymś z ich wydawnictw z zeszłego stulecia. Do tego dochodzi jeszcze spokojny, instrumentalny „Season The Sky”, którego po ostatnich dwóch albumach bym tego zespołu nie posądził. Biohazard wrócił w bardzo dobrym stylu. Nie zawiodłem się. A podobno już szykują coś nowego:)
Moja ocena -> 8/10
najlepsza ich rzecz od wielu lat!