Krótko po premierze poprzedniego albumu Behemotha trafiłem w Internecie na opinię, że świat zaczął interesować się zespołem w momencie gdy tak na prawdę nie ma już czym. Oczywiście pod komentarzem była zagorzała dyskusja gdzie pełno było entuzjastów jak i sceptyków twórczości Gdańszczan. Sama wypowiedź natomiast może i była trochę nieszczęśliwa ale jednak dawała do myślenia.
Metalowy świat Behemotha znał już dużo wcześniej, przeciętny Kowalski też – głównie ze względu na związek Nergala z Dodą i procesy o obrazę uczuć religijnych. Był też oczywiście album “The Satanist”, który namieszał sporo w 2014 roku zdobywając sporo wyróżnień, również na rodzimym rynku.
Jednak ten “przeciętny Kowalski” często nie zdawał sobie sprawy, że Behemoth był już wtedy pełnoletni od kilku lat i miał na koncie prawie 10 wydawnictw cieszących się uznaniem w świecie black/death. Albumy te weszły do gatunkowych kanonów i sprawiły, że Behemoth mógł jechać na tourne po świecie bez obaw o zapełnienie sal koncertowych. I chyba z rodzimego podwórka jedynie Vader mógł i nadal może cieszyć się taką renomą.
Wraz ze wzrostem popularności i zainteresowania szerokiej publiczności nastąpił lekki spadek formy czy może raczej zmiana formuły bo po “Evangelion” zespół skręcił w trochę inne rejony niż te, w których obracał się wcześniej. I tak jak na “The Satanist” to działało tak dwa kolejne albumy nie robiły już takiego wrażenia i do “I Loved….” zdarza mi się czasem wracać w czasie biegania, natomiast nie pamiętam kiedy ostatni raz słuchałem “Opvs…”. Czy zatem 3 lata przerwy wpłynęły dobrze na ekipę z Gdańska i mamy tu do czynienia z powrotem do formy?
Przyznam szczerze, że pierwsza zapowiedź albumu, czyli utwór tytułowy, wywołała u mnie lekki uśmiech zażenowania. “Shit Of God”… Świat się zmienił. Coś co kiedyś było kontrowersyjne dziś już niekoniecznie jest i będzie tylko wzbudzać gównoburzę u ortodoksów. I to tak na siłę. A szkoda bo utwór sam w sobie jest na prawdę dobry i wpada w ucho. Jedyne co razi to tekst i mówię to jako osoba, której z religią jest od dawna nie po drodze.
Na szczęście dalej było już lepiej bo “The Shadow Elite” nie próbuje być na siłę kontrowersyjny. Muzycznie jest to powrót do czasów “The Satanist” i wcześniejszych. Nie ma tutaj zbędnej pompy. Jest za to dużo ciężaru, ciekawych riffów, świetnie wypada też perkusja, która jednak jest chyba trochę za mocno zdominowana przez inne instrumenty. Bardzo dużo dzieje się w drugiej połowie utworu. Właśnie o takiego Behemotha “nic nie robiłem”:)
Równie dobrze jest w “Sowing Seeds”, który od pierwszej sekundy przytłacza ciężarem. Nie trwa to długo bo po chwili mamy już zwolnienie i zdecydowanie lżejszy klimat ale ta huśtawka nastrojów powtarza się tu wielokrotnie co sprawia, że utwór jest jednym z ciekawszych fragmentów wydawnictwa.
“Lvciferaeon” i “To Drown The Svn In Wine” również nie biorą jeńców atakując słuchacza brutalnością i ciężarem. Po nich następuje pewna konsternacja w postaci “Nomen Barbarvm” gdzie w swego rodzaju intro możemy usłyszeć “abra cadabra”. Serio? Na szczęście trwa to tylko kilkadziesiąt sekund, po których utwór robi już zdecydowanie pozytywne wrażenie. Podobnie jest zamykającym album “Avgvr”, który jest swego rodzajem strzałem w pysk na do widzenia. Po drodze mamy jeszcze “O Venus, Come!”, którego pierwsza część wypada najsłabiej z całości, na szczęście w drugiej połowie utworu robi się już zdecydowanie lepiej.
I tak, po niespełna 38 minutach kończy się nowe wydawnictwo Behemotha. Jest to najkrótszy album Gdańszczan od czasów “Satanica” z 1999 roku. Co ważne – czas trwania pozwolił tutaj na uniknięcie większych mielizn nie zostawiając jednocześnie poczucia niedosytu. Można powiedzieć, że jest optymalnie. Pod kątem kompozycyjnym album wypada zdecydowanie lepiej od poprzednika zostawiając po sobie sporo fragmentów, do których chce się wrócić.
Do plusów ponownie zaliczyć trzeba fizyczne wydanie albumu ale tutaj od wielu lat nic się nie zmienia i nadal utrzymany jest najwyższy, światowy poziom. Minusy? Tytuł albumu kontrowersyjny na siłę. Akurat ten materiał nie potrzebuje dodatkowego szumu wokół siebie ponieważ całkiem dobrze broni się sam – muzycznie. Miejmy nadzieję, że “The Shit Ov God” jest początkiem tendencji wzrostowej i usłyszymy jeszcze coś wielkiego od ekipy Nergala.