Z niecierpliwością czekałem na ten album. Można powiedzieć, że odliczałem dni do premiery spędzając samą końcówkę na aktywnym wypoczynku w Tatrach. Mój apetyt podsyciły 2 wypuszczone do sieci utwory: „Take My Bones Away” i „March To The Sea”. Człowiek wrócił z gór, patrzy… A tu stream Yellow & Green pojawił w internecie. Ale poczekałem i pierwsze przesłuchanie odbyło się dopiero z krążków. Na początek Yellow. Rozpoczyna się delikatnym, instrumentalnym wprowadzeniem. Później mamy 2 świetne, wcześniej wymienione utwory, znane sprzed premiery. Czuć tu klimaty poprzednich wydawnictw. Ale utwór nr 3 się kończy, zaczyna się track 4 i tu szok. Totalna zmiana klimatu. „Little Things” jest bardzo spokojny, piękny i jednocześnie cholernie smutny i przygnębiający. Ciśnienia nie podnosi następny w kolejności „Twinkler” – utwór na kształt „Steel That Sleeps The Eye” z poprzedniego albumu. „Cocainium” rozpoczyna się niepozornie, jakby z innej bajki, dopiero później pojawia się stara odsłona Baroness. Po chwili wracamy w spokojne i smutne klimaty – „Back Where I Belong”. Pięknie rozpoczyna się „Sea Lungs”, ja tu czuję ducha U2 z najlepszych czasów, w późniejszej części utworu czuć stare klimaty. Całość zamknięta jest na spokojnie kawałkiem „Eula”. Green podobnie jak Yellow rozpoczyna się instrumentalnym wprowadzeniem. Tu słyszę ducha Pink Floydów. „Board Up The House” zabiera nas w czasy czerwonego i niebieskiego. Po chwili jednak wracamy w klimaty tu dominujące z przerwą na „Psalms Alive” (kawałek też spokojny ale jakby żywszy i weselszy niż reszta) oraz „The Line Between” – rzecz przypominającą wcześniejsze dokonania kapeli. No i tak kończy się Yellow & Green. Ja, mimo kilku przesłuchań, nadal jestem w szoku. Album jest niesamowity, tajemniczy, magiczny ale jednocześnie cholernie smutny, przytłaczający i przygnębiający. Dodatkowo totalnie zaskakujący. Co by nie było – ekipa Baroness pozamiatała, zamiast nagrać kolejny krążek sludge’owy stworzyli coś zupełnie innego, wskoczyli „na wyższy poziom wtajemniczenia” (nie wiem jak to inaczej nazwać) i klimatem zjedli Huntera Mastodona już na starcie. Nie ma wątpliwości, że Y&G to dzieło nietuzinkowe, może i nawet wybitne(gdy spojrzy się na nie z innej perspektywy niż niebieski i czerwony). Ale w obliczu lipnej pogody i życiowych zmian dodatkowa skondensowana dawka smutku i przygnębiających dźwięków nie jest raczej wskazana. Co nie zmienia faktu, że jest to album wart poznania – jeden z kandydatów do płyty roku. Chociaż następny krążek wolałbym w klimacie 2 poprzednich wydawnictw.
EDIT: po kilkunastu kolejnych przesłuchaniach podwyższam o 2 oczka. Każdy kolejny odsłuch sprawia, że „Yellow & Green” zyskuje w moich oczach. Zespół nagrał album wielowarstwowy, klimatyczny, ciężki do zaszufladkowania, piękny. A że odjechali znacznie od Red i Blue? Mi to nie przeszkadza. Ważne, że Y&G trzyma poziom. Mastodon nagrał The Huntera „pod publikę”, Baroness natomiast nadal podąża swoją ścieżką (zamkniętym tatrzańskim szlakiem a nie asfaltową drogą na Morskie Oko;), chwała im za to.
Moja ocena -> 10/10
Niezła recenzja. Zastanawia mnie tylko czemu napisałeś że The Hunter to płyta zrobiona „pod publikę”. Owszem jest bardziej przebojową i spokojniejszą produkcją, ale idąc tym tropem to można stwierdzić, że przez Yellow and Green Baroness też się „sprzedali”, a takie myślenie zalatuje trochę krótkowzrocznością.