Nigdy nie czułem zbytniej potrzeby do dogłębnego poznania dyskografii Annihilatora. Oczywiście kilkukrotnie słuchałem wszystkich krążków zespołu. Pierwsze na prawdę dają radę, dalej bywało już różnie i duża część z tych wydawnictw jest po prostu miałka (btw. jak można nazwać album Schizo Deluxe?:) W każdym razie gdy z jednego z serwisów muzycznych dowiedziałem się o nadchodzącej premierze Feast, tętno jakoś specjalnie mi nie podskoczyło. Zupełnie inaczej było w momencie gdy usłyszałem pierwszą zapowiedź krążka w postaci kawałka „Deadlock” otwierającego Feast. Utwór galopuje w niesamowitym tempie(takich obrotów nie powstydziłaby się nawet ekipa Overkill), do tego dochodzi ciężar i w sumie otrzymujemy efekt końcowy, który moglibyśmy zaliczyć do wzorców thrashowego grania. „Deadlock” to jeden z lepszych „gatunkowych” utworów ostatnich lat. Następny w kolejce – „No Way Out” po krótkim wprowadzeniu utrzymuje tempo podobne do swojego poprzednika. Do tego dochodzi zwolnienie w środku. Nie jest to 100% petarda ale nadal jest moc. Tak jak w kolejnym „Smear Campaign”. Tu lekko po 90 sekundach grania rozpoczyna się ostra jazda bez trzymanki – coś co prawdziwe thrashowe tygrysy lubią najbardziej. Także jak widać początek albumu jest na prawdę zacny. Jednak w dalszej części krążka już takich pełnokrwistych pocisków zdecydowanie brakuje. W całości na ciężko utrzymany jest „Wrapped” ale tempo jest tu zdecydowanie wolniejsze. Wyższe obroty możemy usłyszeć w przeważającej części „Demon Code”, „Fight The World” po dość długim wprowadzeniu(które kojarzy mi się z dalszymi częściami serii instrumentali „Soulfly”) oraz kilku momentach zamykającego album „One Falls, Two Rise”. Pozostały nam jeszcze 2 utwory: „No Surrender” oraz „Perfect Angel Eyes”. Gdy rozpoczyna się ten pierwszy, mamy wrażenie, że ktoś zrobił nam psikusa i podmienił krążek z rasowego thrashu granego przez wytatuowanych, zniszczonych alkoholem kolesi na jakiś pudel rock z lat 80tych czy inny wynalazek(z czymś mi się ten początek kojarzy tylko nie mogę zlokalizować z czym….). Zasadniczo nie brzmi to źle, dodatkowo są tu fragmenty zdecydowanie mocniejsze. „Perfect Angel Eyes” to zupełnie inna sprawa. Jest to pseudo ballada, która pasuje do Feast jak wół do karocy… Bardziej widziałbym takie granie na soundtracku do jakiegoś słodkiego filmu Disneya a nie na płycie thrashowej. Nie wiem co autorzy mieli na myśli umieszczając to tutaj… W ogóle Feast jest krążkiem strasznie rozstrzelonym stylistycznie. Niby to w głównej mierze thrash ale tu mamy balladę, tu jakieś inne wstawki. Krótko mówiąc: muzyczny burdel. I tak jak w 8 kawałkach jestem w stanie to zaakceptować tak „Perfect Angel Eyes” to dla mnie strzał w stopę, samobój z 60m itp. Ale poza tym Feast prezentuje się ciekawie, do klasyki ten krążek z pewnością nie wejdzie ale nie przeszkadza to w czerpaniu radości z jego słuchania. I na koniec jeszcze jedno: Dave Padden ma jeden z ciekawszych i bardziej oryginalnych wokali w thrashu.
Moja ocena -> 7/10
Fajna płytka właśnie sobie ją odświeżam przed nowym albumem już bez Padden’a na wokalu
Ja mam wrażenie, że te wszystkie riffy Annihilatora powstały w komputerku Commodore 64… Są sterylne, sztuczne, plastikowe, zero pazura czy brutalności. Nie mogę, nie podchodzi mi wybitnie takie granie.