All Them Witches to bardzo zapracowany zespół: powstał w 2012 roku a na swoim koncie ma już 4 pełnometrażowe albumy, 3 EPki i kilka udziałów w różnego rodzaju kompilacjach. Jak na razie funkcjonowało to dobrze i ilość szła w parze z jakością. Czy po wydaniu „Sleeping Through The War” nic się nie zmieniło?
Pierwsza zapowiedź nowego albumu pojawiła się bardzo wcześnie bo już 16 listopada ubiegłego roku. „Bruce Lee” podkręcał apetyty fanów. Rozbudowanie znane z „Dying Surfer Meets His Maker” zastąpiono prostotą, dynamizmem, zadziornością i większym ciężarem. Utwór wpadał w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu i dawał nadzieje na to, że będzie dobrze. Dodatkowo atakował słuchacza pokręconym teledyskiem;)
Druga zapowiedź – opublikowany na początku tego roku „3-5-7” to już bajka zdecydowanie inna – psychodeliczna, senna, snująca się powoli niczym chmury przetaczające się przez górską grań. „3-5-7” początkowo nie wciąga. Dopiero po którymś kolejnym przesłuchaniu trybiki zaskakują i słuchanie tego utworu zaczyna sprawiać nam przyjemność.
Na krótko przed premierą w sieci pojawił się 3 zapowiadacz – „Alabaster” ukazujący jeszcze inną odsłonę zespołu – tym razem wyluzowaną, jamującą. W kontekście pierwszego wrażenia utwór wypada zdecydowanie lepiej niż „3-5-7” i w ekspresowym tempie wpada w ucho.
A jak przedstawia się reszta najnowszego krążka? Zacznijmy od tego, że tej „reszty” jest mało – „Sleeping Through The War” to 8 utworów zamykających się w lekko ponad 46 minutach muzyki. Chociaż patrząc na dotychczasowy dorobek zespołu można dojść do wniosku, że poziom został utrzymany tylko wcześniej nie dostawaliśmy tylu zapowiedzi.
Otwierający album „Bulls” w pierwszej połowie dosłownie się ślimaczy i niczym nie zwiastuje wariactwa, które nadchodzi później. Przy pierwszym przesłuchaniu może to lekko szokować bo ATW tak jeszcze nie grali. „Don’t Bring Me Coffee” jest zdecydowanie bardziej normalny i budową przypomina trochę „Bruce Lee”, do którego ktoś dorzucił kilka dodatkowych kilogramów brzmieniowego ciężaru.
Jednym z ciekawszych fragmentów albumu jest „Am I Going Up?”, który mógłby być idealną ścieżką dźwiękową do spokojnej, leniwej, letniej niedzieli spędzonej na hamaku gdzieś w plenerze. Utwór snuje się bez zbędnego pośpiechu i również nosi ślady jamowania. Podobna atmosfera utrzymana jest w „Cowboy Kirk” jednak tutaj pojawia się odrobina przesteru.
Zamykający album prawie 10minutowy „Internet” również nie przynosi diametralnej zmiany klimatu. Przez większość czasu „Internet” jamuje w bluesowym rytmie , urozmaiceniem jest tu harmonijka ustna rozbrzmiewająca do ostatnich sekund krążka.
Zatem jak się ma sprawa z tym „Sleeping Through The War”. Nie ma co ukrywać – krążka słucha się z olbrzymią przyjemnością. Jednak po jego zakończeniu pojawia się jakieś „ale”. Chociaż bardzo ciężko je sprecyzować i postawić albumowi jakiekolwiek zarzuty. Jestem fanem rozbudowania i wielowątkowości „Dying Surfer Meets His Maker” i może właśnie tego brakuje mi trochę na „Sleeping Through The War”?
Nowy album jest zdecydowanie prostszy od swojego poprzednika i zdecydowanie inny chociaż bardzo charakterystyczny styl zespołu został zachowany. Prawda jest taka, że każdy kolejny krążek ATW to zupełnie nowa i inna opowieść. Jestem ciekawy na jak wiele jeszcze takich historii wystarczy muzykom pomysłów. Na razie jest bardzo dobrze i w zasadzie czekam już na kolejny album;)