Debiut AIC – Facelift ma jedną zasadniczą wadę w postaci 4 pierwszych utworów. Zapytacie: ale że jak to niby? Otóż „We Die Young”, „Man In The Box”, „Sea Of Sorrow” i „Bleed And Freak” są tak cholernie dobre, tak wysoko zawieszają poprzeczkę, że reszta (mimo tego, że też co najmniej dobra) nie jest w stanie jej dorównać. Z filarów gatunku chyba tylko Pearl Jam na swoim debiucie ma więcej genialnych utworów. A co z pozostałymi 8 kawałkami?. Są… Jedne lepsze, drugie troszkę mniej. Z całości najbardziej wybija się „I Know Somethin” z bardzo fajnym początkiem, trochę to wszystko przypomina mi Aerosmith, ogólnie -fajnie buja. Ciekawie prezentuje się wolniejszy „It Ain’t Like That”, „Real Thing” oraz trochę szybszy i żywszy „Put You Down”. Pozostałe tracki reprezentują klimaty spokojniejsze i zasadniczo żadnen z nich nie wybija się w żadną stronę.Wyjątkiem jest tu „Love, Hate, Love”, rzecz specyficzna, inna niż pozostałe, zapowiadająca „eksperymenty” z kolejnych wydawnictw Alicji. Na Facelift AIC pokazuje, że ciężko upchnąć ich w jedne ramy gatunkowe. Niby podciąga się to pod grunge ale tak jakby zalatuje tu metalem i jeszcze kilkoma innymi gatunkami. Zresztą nikt nikomu nie każe tego szufladkować;) Na uwagę zasługuje Staley, który ma duże pole do popisu na mikrofonie chociażby w „We Die Young” czy „Bleed And Freak”. W pozostałych utworach wcale nie prezentuje się to gorzej – Layne szaleje i udowadnia, że jest nietuzinkowym wokalistą (a raczej był…). Nie zmienia to faktu, że moim zdaniem Facelift jest najmniej „wyrazistą” płytą w dyskografii zespołu i najbardziej nierówną (przez ten „nieszczęsny” genialny początek). Niby to i tak kawał bardzo dobrego grania ale z całego ich dorobku to właśnie po ten krążek sięgam najrzadziej, i to głównie dla tracków 1, 2, 3, 4 no i 9 😉
Moja ocena -> 8/10